Adria Holecki opowiadania

Jak kupowałem płytę przez 6 lat | Opowiadanie

Kupiłem płytę. Po raz pięćset czterdzieści trzeci. No dobra, przesadzam. Część przecież dostałem prezentach, a i zdarzyło mi się kiedyś wygrać okrągłą setkę w konkursie. W każdym razie – zakup płyty, rutyna jakich mało. Zwykle wygląda to tak, że wchodzę do empiku, wybieram to, co mnie interesuje, podchodzę kasy, podaję sprzedawcy kartę Mój Empik, nalicza mi się piętnaście procent zniżki, płacę i wychodzę zadowolony. Czasami kupuję na Allegro. Kiedy tylko się da, jako sposób dostawy wybieram paczkomat. No ale ostatnie zakupy przebiegły trochę inaczej. Na pewno dziwnie, niecodziennie, z przygodami. Nie sądziłem, że tak rutynowa rzecz jak zakup płyty może wywołać efekt motyla i w ogóle… Z resztą. Przeczytajcie sami.

Zwykle unikam odpowiedzi na pytania o „naj” płytę, film, książkę itd. Wiecie, to się zmienia. Wystarczy, że coś przeżyję, poczuję coś, czegoś doświadczę, coś zrozumiem, a dzieło, które uważałem za swój życiowy drogowskaz nagle znika gdzieś w odmętach półki z wydawnictwami, a zamiast niego zaczyna grać mi w sercu coś innego. No ale „Everyday Robots” Damona Albarna to płyta dla mnie wyjątkowa. Nie dlatego, że jest dla mnie jakoś ważna, że jakoś mnie w serducho ukłuła. Po prostu kupuję ją w stu procentach. Podoba mi się w niej wszystko; forma, nastrój, liryka. Gdybym sam miał nagrywać muzykę, to chciałbym, żeby to była właśnie taka muzyka.

Ukazała się w kwietniu 2014 roku, a ja od razu ukradłem ją z interetu. I słuchałem na okrągło z odtwarzacza na smartfonie. Ha! Bo wtedy jeszcze smartfony miały fabrycznie zainstalowane aplikacja do odtwarzania muzy. Przecież piosenki się ściągało i wgrywało z laptopa na telefon albo przez kabel USB, albo przez slot na kartę pamięci. Kiedy wymieniłem ostatnio smartfon, to nawet takiej apki nie szukałem. Bo po co ona komu? No ale dobra. Słuchałem na okrągło. Płytę kompaktową dostałem na gwiazdkę.

No ale kompakt? Przestałem je kupować w połowie 2019 roku. Ten nośnik po prostu stracił sens. Przecież identyczną jakość dźwięku mam na Spotify za 19,99 miesięcznie ( a teraz to nawet za 12,50, bo wziąłem z siostrą pakiet dla dwojga za 25), a jak mam zawalać pokój fizykami, to wolę kupić mniej, ale za to po stokroć fajniejszych płyt winylowych. No a jakie płyty kupować, jak właśnie nie TAKIE? Najulubieńsza, najlepsza. Musiała się znaleźć na półce z winylami. Wiedziałem to od zawsze.

Taki plan miałem od wiosny 2015, kiedy zainwestowałem w gramofon (tak, tak – to inwestycja w emocje, bezcenne emocje). No i gdzieś tam ten Albarn cały czas mi po głowie chodził. Ale spoko, mam przecież na kompakcie. Na razie chcę pokupować inne albumy, a nie niego przyjdzie kiedyś czas. Długo nie przychodził.

W 2016 okazało się, że nie tylko ja mam do tej płyty, i w ogóle do Albarna, taki stosunek. Była jeszcze taka osoba i tak się złożyło, że ją poznałem. Ale inne rzeczy się nie złożyły. I przez kilka lat nie mogłem słuchać „Everyday Robots”. Za dużo sobie przypominałem, za dużo myślałem. Było mi smutno. Męczyłem się przez dwa-trzy lata, bo nie raz chciałem się nią pozachwycać, ale wiedziałem, że cena, jaką przyjdzie mi za te zachwyty zapłacić, będzie zbyt wysoka.

Czas uleczył rany. Sporo mu pomogłem, długo nad sobą pracując. No i co? No znowu mogłem słuchać swojej ulubionej płyty.

Zwolniłem się z pracy. Nie tylko ja. Prawie wszyscy się zwolniliśmy. Szef był zwykłym dupkiem i najlepiej wychodziło mu demotywowanie nas. Okazaliśmy się na tyle przeciętni, że nie znaleźliśmy antidotum na jego czary. Dziesiątego grudnia 2019 przyszła więc wypłata z ekwiwalentem za trzynaście niewykorzystanych dni urlopu. W nagrodę za miesiące męczenia się z tym burakiem i na osłodę nadchodzących miesięcy postanowiłem kupić sobie kilka płyt.

Oczywiście w koszyku na empik.com znalazł się Damon Albarn. Przekopywałem myśli, skrolowałem „ostatnio słuchane” na Spotify, szukałem czegoś w ofercie sklepu. Trochę się tego nazbierało. Kurczę, bez przesady. Były tam płyty artystów, którzy mnie urzekli na OFF-ie, był Peter Doherty z Puta Madres, było też „Demon Days” Gorillaz (przecież to też Albarn). Kwota wyszła odrobinę za duża. Szlag, trzeba z czegoś zrezygnować. Wyliczać, wylosować, przemyśleć i podjąć świadomą decyzję? Podjąłem decyzję. Z koszyka wyleciało „Everyday Robots”. Przecież mam na kompakcie, a przyjdzie kiedyś na tę płytę czas.

W grudniu z premedytacją unikałem myślenia o pracy. Należało mi się trochę odpoczynku. Stycznia chyba nie było, w każdym razie nie mogę sobie go przypomnieć. W lutym wysłałem kilka cefałek, ale jakoś bez entuzjazmu. I chyba ten brak entuzjazmu wsiąkł w moje maile, bo nikt się nie odezwał. W marcu zaczęła się epidemia, więc stało się jasne, że pracę można co najwyżej stracić, ale na pewno nie dostać. Przez ten czas pojechałem na tej grudniowej wypłacie, szczęśliwie udało mi się sprzedać gitarę basową. Płyt wiecej nie kupowałem.

No dobra. Pieniądze się kończą. Ostatniego dnia marca podjąłem decyzję, że będę sam sobie sterem itd, czyli freelancerem. I tego samego dnia zadzwonił do mnie znajomy, z którym pracowałem. Mówi, że potrzebuje copywritera. Nie pierwszy raz miałem więcej szczęścia niż rozumu. Bo ja naprawdę tylko podjąłem decyzję, że będę freelancerem. Nie zrobiłem ani jednego kroku, żeby nim być.

Przez tych kilka miesięcy bezrobocia plułem sobie w brodę, że wtedy w grudniu usunąłem z koszyka „Everyday Robots”, więc kiedy wpadła robota, wiedziałem, że to będzie mój pierwszy zakup. Pisałem sobie artykuły typu „Jak wybrać najlepszą szlifierkę?”. Zrobiłem między jednym a drugim przerwę, wszedłem na empik.com, bo chciałem sobie popatrzeć na płytę, którą za kilka dni, jak tylko dostanę szmal, zamówię.

Nie ma. Na Allegro – nie ma. W różnych sklepach z płytami – nie ma. Na Ebayu – jest. Drożej. Jakieś trzy razy drożej. Tylko pieniędzy na razie nie ma.

Jestem kawalerem. Nie chodzi o to, że nie mam dziewczyny, narzeczonej czy żony. Chodzi o to, że jestem przedstawicielem podgatunku homo sapiens cavalerensis. Bycie kawalerem to mój styl życia, moja pasja, może nawet przeznaczenie. Pewnie też z tego powodu z tą osobą, która też bardzo lubi Albarna, się nie ułożyło. Za zlecenie miałem dostać pięć i pół stówki. Płyta kosztowała dwie i pół. Głupota dla każdego. Ale nie dla kawalera. Kupić płytę za dwie i pół stówki przy wypłacie pięć i pół? Uwierzcie, że dla homo sapiens cavalerensis to zupełnie normalne myślenie.

Więc kiedy przelew przyszedł, wpisałem „ebay.pl”, wcisnąłem „enter”, wyszukałem „damon albarn everyday robots”. Przefiltrowałem, żeby przypadkiem nie kupić kompaktu. Nie ma.

Sążnie i mięsiście przeklinałem swoją grudniową decyzję, kiedy to wyrzuciłem płytę z koszyka na empik.com. Tym bardziej, że dałbym za nią wtedy bodaj dziewięć dych. I tak przez kilka dni. Dopiero chłopak mojej siostry, kiedy opowiedziałem mu tę historię (nie jemu pierwszemu, dziesiąty też nie był), podpowiedział mi, żebym wszedł na ebay.com. Nie ebay.pl. Co za idiotyczny pomysł. Ale wiecie, w jakiej byłem się sytuacji. Wpisałem.

I znalazłem.

Zamówiłem, zapłaciłem. Oczywiście zamówiłem emocjami. Bo dopiero teraz przyszedł czas na przeczytanie oferty. Najpierw wyczytałem, że Angol, który to sprzedaje, woli wysłać to na terenie UK, ale jeśli zamówi płytę ktoś spoza Wielkiej Brytanii, to naturalnie ją wyśle. Pewnie jest taki jak ja. Boi się rzeczy, których jeszcze nie próbował. Zanim nie dostanie informacji, że odebrałem przesyłkę, będzie się martwił, czy przypadkiem nie wylądowała gdzieś w Nowym Jorku, a ja będę go ciągał po sądach, aż obaj staniemy przed sądem bożym. Prosi, żeby przed zakupem zapoznać się z listą krajów, do których wysyła. Aha. Okej.

Lista krajów, do których wysyła – nie widzę Polski. Lista krajów wykluczonych – też nie widzę Polski. Wracam do pierwszej listy – dobra, jest Europe. No tak. Angole przecież nie znajdują się w Europie. Oni są The United Kingdom. Ta ich megalomania.

Czekam.

I czekam.

Wysłane – 29 kwietnia. 30 kwietnia – „leaving the UK”. 3 maja – „received”, domyślam się, że przez naszą pocztę albo firmę kurierską. Planowany czas dostawy 11-29 maja. No skoro jest już w Polsce, to pewnie bliżej jedenastego.

Ale jedenastego płyta nie przyszła, nie przyszła też piętnastego. Ani dwudziestego. Wszedłem jeszcze raz na śledzenie przesyłki. „11-29 maja” zmienił się na „28 maja”. No dobra, przynajmniej znam datę. Ale czemu tak długo? Aha. Przecież jest pandemia, a wirus podobno przenosi się na tekturze. Pewnie paczka ma kwarantannę. Skoro wnioski o zasiłki dla rodziców i o pieniądze z tarczy antykryzysowej leżą w kwarantannie, to pewnie moja przesyłka też.

Nie byłoby tak śmiesznie i nie byłoby tego opowiadania, gdybym 25 maja nie wszedł na śledzenie przesyłki w nadziei, że siłą woli przyspieszę dostawy. Skopiowałem numer przesyłki, wszedłem na royalmail.com, wkleiłem numer przesyłki i czytam.

„Wednesday 29 April 10:33am – Accepted at Post Office | York Parade Post Office”

“Wednesday 29 April 07:24pm – Item received at Medway MC”

“Thursday 30 April 12:56am – Item Received by Royal Mail | Langley HWDC”

“Thursday 30 April 02:48am – Item leaving The UK | Langley HWDC”

I teraz uwaga.

“Sunday 03 May 05:02pm – Item Received | ISC New York NY (USPS), United States of America”

Co, kurwa?  Nie, to jakaś pomyłka. To musi być jakaś pomyłka.

„Sunday 24 May 02:18am – Item Received by Royal Mail | Langley HWDC

“Sunday 24 May 03:30am” Item Leaving The UK | Langley HWDC.

Wysłałem to do kilku osób. Ta paczka była w Stanach, czy ja coś źle rozumiem? Pytałem. No wychodzi na to, że była w Stanach, odpowiadali.

Od ukończenia studiów nie miałem okazji używać angielskiego, więc poprosiłem kumpla, żeby mi to sprawdził.

Hello!
Please, explain to me, what’s going on with my delivery. I tracked in on website of The Royal Mail and after leaving the UK on 30th April it seems to be received in the USA on 3rd May. And then it was sent to the UK again and left Your country on 24th May.
Please, paste this track ID ############## to tracking on royalmail.com and explain to me if the parcel really was in the USA and why, or I understand it wrong.
Now it is on GLS base and I’m going to receive it in 1-2 days.
Greetings,

Adrian

Kumpel nawet mnie pochwalił. Wysyłaj, mówi.

Angol, który sprzedał mi płytę, okazał się w porządku. Nie przebierał w słowach.

Sorry, it looks like the idiots at the post office posted it to America, instead of Europe.
You’re right, it looks like it has been returned to the U.K. so if you could give it 7 days to see if it arrives that
would be great.
Thanks for your patience.


Laurence

Płyta dotarła do mnie 28 maja. Miałbym ją po majówce. Gdyby ci idioci nie wysłali jej do Stanów Zjednoczonych. No ale mam, a kiedy to piszę, nawet jeszcze jej nie przesłuchałem. Ale zaraz nadrobię. Niech zrobi się ciemno. Rozgrzeję eukaliptusowy olejek. Niech ładnie zapachnie.

Od zawsze chciałem mieć ten album na winylu. Więc myślę, że ten zakup wydłużył się nie tylko o ten miesiąc, ale o całych sześć lat, jakie minęły od daty jego premiery. Ta cała wycieczka przez Atlantyk i z powrotem, to zapłacenie trzy razy więcej, te zmartwienia Leaurence’a. To wszystko lawina efektów mojego zwlekania, mojego zwolnienia się z pracy i tego, że się dziwnie zakochuję. A przecież to tylko płyta. No ale teraz już ją mam. I się cieszę. Jak typowy homo sapiens cavalerensis.

Leave a reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *