Album muzyczny – czy przestaniemy słuchać całych płyt?
Jestem przekonany, że za kilka lat coraz rzadziej będziemy słyszeć o takim wydarzeniu, jak premiera albumu muzycznego. Dlaczego tak się dzieje, od czego to zależy i wreszcie czy to dobrze czy źle? I co się stanie, kiedy artyści przestaną nagrywać longplaye?
Technologia zmienia nasze nawyki
Ten akapit będzie trochę bolesny dla romantyków. Znam osobiście kilka osób, które patrzą na muzykę w bardzo idealistyczny sposób. Płyta to jedyny słuszny sposób wydawania muzyki, nie korzystam ze streamingu (już wolę ukraść z torrentów), i w ogóle to róbmy wszystko po staremu, bo to ma magię jakąś, a nie jakieś nowoczesne bzdury. Najobfitszym źródłem ich rozczarowania zwykle jest to, że przekładają własne doświadczenia na ogół, co zwykle prędzej czy później kończy się obrażeniem się na rzeczywistość, bo „tak, jak uważam jest lepiej, a z ludźmi to chyba się dzieje coś nie tak”.
Przejdźmy do sedna. Muzyka zawsze była (oczywiście mówimy o erze popkultury) i będzie uzależniona od technologii. Nie mówię tu o tym, że w pewnym momencie pojawiły się gitary elektryczne, później syntezatory i samplery, a teraz artyści z powodzeniem zamieniają instrumenty na oprogramowanie, które w zasadzie każdy może zainstalować na swoim komputerze. To swoją drogą. Mówię o tym, że technologia definiuje sposób dystrybucji muzyki, a w efekcie również zmienia nasze nawyki słuchania. Po kolei jak to było…
Bo longplay był zawsze
No nie był. Spróbujcie znaleźć długogrające płyty wydane na początku lat 50. lub wcześniej. Nie ma ich, bo być nie mogło. Technologia nie pozwalała na nagrywanie longplayów. Zapis na płytach analogowych był wolniejszy, a i średnica płyt nie wynosiła jeszcze 12 cali. W związku z tym na jednym krążku mieściło się zaledwie kilku minut muzyki. Rynek muzyczny opierał się na singlach.
Ale longplay wreszcie się pojawił
Rynek fonograficzny na jakieś pół wieku zmieniło pojawienie się płyty długogrającej. 12 calowa płyta odtwarzana z prędkością 33 1/3 obrotu na minutę pozwoliła zmieścić na jednym krążku kilkadziesiąt minut muzyki. I tak w 1955 roku ukazał się koncepcyjny album Franka Sinatry „In the Wee Small Hours”, który stał się krokiem milowym i zmienił rynek muzyczny.
Potem zmieniał się nośnik
Po drodze płytę gramofonową wyparła kaseta magnetofonowa, a później płyta kompaktowa. Wiązało się to oczywiście z jakością dźwięku, większą poręcznością nośnika, a wreszcie tym, że muzykę można było wynieść ze sobą z domu (Sony Walkman!). Jednak niezależnie od nośnika, ludzie wciąż słuchali całych albumów.
I pojawił się TEN ZŁY Internet
Dopóki Internet się nie upowszechnił, żeby posłuchać swojego ulubionego utworu w dowolnej chwili, trzeba było kupić album. Nieważne na jakim nośniku, nieważne czy oryginalny, czy piracki. Trzeba było kupić album. No chyba, że ktoś słuchał cały dzień radia, żeby nagrać numer na kasetę, czy też polował na teledysk na Vivie lub MTV.
Jednak kiedy Internet zaczął gościć w coraz większej liczbie domostw, dostaliśmy nowe możliwości. Pojawiło się oprogramowanie, które pozwalało na udostępnianie cyfrowych plików. Sam siedziałem „na Aresie” i pobierałem piosenki, z których układałem sobie playlisty w Winampie. Odtwarzacze mp3 pozwalały na zapętlanie playlist lub pojedynczych utworów. I tym sposobem możliwe stało się słuchanie ulubionych piosenek bez konieczności przeskakiwania mniej fajnych numerów wypełniających albumy.
A dzieła zniszczenia dopełnił streaming
Dostaliśmy YouTube’a, od Apple’a dostaliśmy iPoda z iTunesem. Teraz wystarczy wpisać tytuł i można do woli słuchać tego, co się chce. Później pojawiły się platformy streamingowe, których wymieniać szkoda czasu, bo trochę ich jest.
Doszliśmy do… nie do końca! Doszliśmy do dzisiaj
I właśnie w ten sposób coś tak zimnego i bezdusznego jak technologia wpłynęło na to, jak zaczęliśmy korzystać z czegoś tak podniosłego i ważnego dla duszy jak muzyka. Romantykom wali się świat. Dzisiaj każdy z nas ma w kieszeni całą muzykę świata. Możemy słuchać dokładnie tego, na co mamy akurat ochotę, zapętlać playlisty, pojedyncze utwory, wyszukiwać nowości, pokrewnych gatunków, podobnych artystów.
Album stał się mało atrakcyjny. Nie musimy klikać przycisku „skip”, przewijać taśmy w przód i w tył. Historia zatoczyła koło. Najbardziej pożądanym towarem na rynku fonograficznym ponownie stał się singiel.
To dobrze czy źle?
Romantycy powiedzą, że źle. Sorry, bywa. Na rynku fonograficznym zapewne zadowoleni z takiego obrotu spraw są ci, którzy potrafili szybciej dostosować się do nowego stanu rzeczy i łatwo go spieniężyć. Artyści przestali zarabiać na płytach i tu znaczenia mają dwa zjawiska. Po pierwsze jest to odejście od nośnika fizycznego. Po drugie to, że singiel w dobie cyfrowej dystrybucji muzyki ma znacznie większy popyt niż album.
Czy zatem opłaca się nagrywać albumy?
Nie znam rynku na tyle dobrze, by odpowiedzieć na to pytanie. Ale spójrzmy na kilka faktów. Płyta nie powstaje w miesiąc. Koszty nagrania, postprodukcji i dystrybucji albumu na pewno są wyższe niż w przypadku pojedynczych singli. A skoro płyta ma się nie sprzedać, to z biznesowego puntu widzenia jej nagranie nie ma większego sensu. Jednak płyty wciąż się ukazują. I, jak pokazuje przykład Dawida Podsiadło, nawet się sprzedają. O tym, że wydawanie longplayów jeszcze ma sens, przekonał mnie Quebonafide. Jeśli człowiek, którego wrodzonym talentem zdaje się być robienie z muzyki biznesu, decyduje się na nagrywanie albumów, to znaczy, że ten format jeszcze nie umarł.
Ale niektóre jaskółki śpiewają już inaczej
Celowe odejście od formy długogrającego albumu przyjęła grupa Gorillaz. Ich najnowszy projekt „Song Machine” zakłada ukazywanie się w pewnych odstępach czasowych singli, które są ze sobą powiązane przyjętym konceptem. Dla mnie bomba. Również Noel Gallagher (ex-Oasis) zapowiedział jakiś czas temu, że jego najnowsza muzyka w formie albumu raczej się nie ukaże. I faktycznie w streamingu ukazują się wyłącznie single.
Duży może więcej
Artystom cieszącym się uznaniem oraz dużym gronem fanów z pewnością łatwiej będzie sprzedawać kolejne płyty. Dlatego cenione marki jeszcze przez dłuższy czas zapewne będą wydawać muzykę właśnie w takiej formie. Na miejscu muzyków, którzy jeszcze są w blokach lub zrobili zaledwie kilka pierwszych kroków swojej kariery, nie wydawałbym płyty. Szkoda pieniędzy na krążki, które po kilku latach prawdopodobnie będą zalegać w kartonach w salkach prób, a zamiar sprzedania dwóch płyt po trzy dychy każdej skończy się opchnięciem kompletu za dwie dyszki. Dużo więcej, nawet w kwestii zdobycia popularności, można ugrać poświęcając czas i kilka groszy na wykorzystanie potencjału internetu. Gorillaz i Noel pokazują, jak to robić.
Kiedy nastąpi tąpnięcie?
Uważam, że albumy muzyczne zaczną odchodzić do lamusa za kilka lat. Przełom nastąpi, kiedy pokolenie nieznające życia bez internetu zdobędzie siłę nabywczą. Przedstawiciele tej generacji są zupełnie inni, myślę, że można nazwać ich ludźmi z przyszłości. Oni nie oglądają telewizji, czytanie gazet jest dla nich obrazkiem z przeszłości, ale przede wszystkim nie mają najmniejszych oporów przed korzystaniem z nowinek technologicznych i nie boją się zmian.
Najstarsi z nich obecnie kończą naukę w szkole lub zaczynają studia. Kiedy staną się prawdziwymi dorosłymi, którzy gospodarują swoimi pieniędzmi według własnych reguł, nie jeden rynek będzie musiał całkowicie zmienić zasady swojego funkcjonowania. Myślę, że to wtedy upadnie papierowa prasa, kryzys dopadnie telewizję (która, wbrew temu co twierdzą jej zagorzali przeciwnicy, naprawdę ma się całkiem dobrze), całkowicie zmieni się rynek reklam. Także album muzyczny będzie dla nich czymś, co zupełnie nie wpisze się w ich styl życia.
W poszczególnych środowiskach albumy zapewne będą zanikać w różnym tempie. Podejrzewam, że dłużej zostaną wśród słuchaczy jazzu czy muzyki klasycznej. Ma to związek ze stosunkowo większym wyrafinowaniem tych środowisk, a także bardziej powszechną koncepcyjność albumów muzycznych skupionych wokół tych gatunków. Forma albumu zapewne nieco dłużej utrzyma się również w muzyce rockowej. Tutaj jednak upatrywałbym przyczyn w konserwatywności rockersów, graniczącej nierzadko z zacietrzewieniem.
Co może uratować album muzyczny?
Tutaj pozwolę powiedzieć o swoich subiektywnych odczuciach oraz oczekiwaniach wobec longplayów. Biorąc pod uwagę powszechność streamingu, a także jego funkcjonalność, chyba nie ma sensu wypuszczać na rynek albumów muzycznych wyłącznie jako formy dystrybucji muzyki. Osobiście uważam, że longplay może obronić się przede wszystkim wtedy, kiedy przyjmie formę albumu koncepcyjnego, czyli nagranego z pewnym zamysłem, będącego spójnym dziełem, któremu od początku do końca przewodzi pewien leitmotiv. Muzyczny, literacki czy też nawiązujący do jakichkolwiek zjawisk kulturowych, politycznych lub społecznych.
Byle nie za długo
Żyjemy coraz szybciej (jaki to wyświechtany zwrot), a zatem mamy mniej czasu na słuchanie całych płyt. Osobiście nie lubię długich albumów. Dwanaście utworów to absolutne maksimum, jakie jestem w stanie akceptować. Przy większej liczbie piosenek w zasadzie zawsze zdarzają się takie, bez których album nie straciłby na jakości. Dziesięć to opitimum, ale nie mam nic przeciwko, jeśli na album składa się z ośmu czy nawet siedmiu utworów (jak choćby „Blackstar” Davida Bowie). Spójność cenię sobie znacznie wyżej niż obszerność.
Co z albumami na fizyku?
Wciąż kupuję płyty (obecnie już tylko analogi) i nie zamierzam przestać. Jednak oczekuję, że fizyczne wydania będą dopełnieniem tego, co słychać. Koncepcyjne grafiki, książeczki z tekstami, fotografiami, informacjami o autorstwie poszczególnych utworów… i to wszystko inne, co towarzyszy ciekawszym wydaniom. Po raz pierwszy poczułem duże rozczarowanie i poważnie zwątpiłem w zasadność kupienia płyty, kiedy rozpakowałem nowy album grupy Slowdive (płyta pod tym samym tytułem). Za kompakt zapłaciłem, jeśli dobrze pamiętam, 70 złotych. „Slowdive” to piękna, magiczna płyta (składa się z ośmiu utworów). Z powodzeniem przypominająca niezapomniane „Souvlaki”. Jednak wydanie fizyczne nie zawierało kompletnie nic. Tylko digipack z płytą CD. Nie różniłoby się niczym słuchanie jej ze Spotify. Niech fizyczne albumu będą droższe. Kupię mniej, ale będę wiedział, że płacę za coś naprawdę fajnego!
I to tyle. Co myślisz o przyszłości albumu muzycznego? Czy longplaye na dobre ustąpią singlom?