Umowa | Opowiadanie

W drugiej połowie września sexhausy pękały w szwach. Zresztą tak samo jak wszystkie inne placówki, do których ludzie chodzili się rozerwać, zażyć odrobinę kultury czy po prostu miło spędzić czas ze znajomymi. Najgorszy był ostatni tydzień miesiąca – we wszystkich chrześcijańskich krajach wolny od pracy z powodu urodzin osiemdziesięciu procent społeczeństwa. Miłosz i ja planowaliśmy w tym czasie krótki urlop nad morzem.

W ostatni wieczór przed wyjazdem poszliśmy zaszaleć w Saturday Night Disco. Wspólnie ze znajomą parą – moją kierowniczką i przyjaciółką Jagodą oraz jej mężem. Zarezerwowaliśmy maty na samym środku parkietu już kilka tygodni wcześniej. DJ grał przeboje disco z lat siedemdziesiątych, a dziesiątki par kochały się w rytm muzyki, łącząc pozycje seksualne z elementami tańca. Miłosz i ja założyliśmy czarne peruki afro, buty na koturnach, cekinowe marynarki i dzwony, które można było zrzucić z siebie jednym szarpnięciem. Na policzki nakleiliśmy odblaskowe gwiazdy, które odbijały światła kolorofonów i kuli dyskotekowej.

Kochaliśmy się, tańcząc do dwugodzinnej setlisty disco. Z biegiem czasu zrzucaliśmy z siebie kolejne elementy kostiumów, by na końcu zostać już tylko w czarnych perukach afro i ze świecącymi gwaizdami na policzkach. Podczas „D.I.S.C.O” objęłam nogami biodra Miłosza, zawisłam w powietrzu i odchyliłam do tyłu ciało. Potrafił kręcić się wokół własnej osi i jednocześnie penetrować mnie w rytm muzyki. Zaskoczył mnie totalnie, nigdy tego nie ćwiczyliśmy, nigdy też nie czułam się tak bosko. Później, podczas „September” pozwoliłam mu nieco odpocząć – delikatnie brał mnie od tyłu.

Impreza zbliżała się ku końcowi, przedostatni sextaniec tańczyliśmy do „Disco Inferno” The Trammps. Tym razem, to ja popisałam się sprawnością – stanęłam na jednej nodze, a drugą uniosłam niemal pionowo na wysokość twarzy Miłosza. Prawą dłonią masował mi pośladki, a lewą pieścił moją znajdującą się na wysokości metra osiemdziesiąt stopę, pomagając sobie zbliżyć ją do ust, którymi delikatnie muskał wrażliwą na dotyk skórę.

Na „Stayin’ Alive” zostaliśmy sami. Jagoda i jej mąż też nieźle sobie radzili, ale doszli podczas „Disco Inferno”. Wszyscy nas dopingowali – mężczyźni byli pełni podziwu dla Miłosza, a kobiety patrzyły na mnie z niekrytą zazdrością. Szczytowaliśmy prawie na sam koniec piosenki. Kiedy utwór wybrzmiewał, Miłosz zdążył ze mnie wyjść. Zostaliśmy królem i królową parkietu.

– No, kochana! Gratulacje, ale następnym razem nie damy wam tak łatwo zdobyć korony, prawda skarbie? – Jagoda spojrzała uszczypliwie na swojego męża.

Sławek uśmiechnął się i puścił oko do Miłosza. Rynek był pełen zadowolonych ludzi. Większość z nich właśnie kochała się w ulubionych klubach albo dopiero szła zaspokajać swoje potrzeby w towarzystwie przyjaciół. Sporadycznie dało się zauważyć zasępione pary, którym najwyraźniej coś nie zatrybiło. Pomimo upału, jaki panował za dnia, wrześniowe wieczory były już jednak chłodniejsze, więc po wyjściu z sexhausu wszyscy zachłysnęliśmy się otrzeźwiającym powietrzem. Staliśmy jeszcze chwilę pod klubem. Jagoda i ja odpaliłyśmy papierosy.

­– Może dacie się w końcu namówić na Mountain Climber? – Sławek wskazał głową sexhaus sąsiadujący z Saturday Night Disco.

Zaśmiałam się głośno i zakrztusiłam dymem. Jego kłęby bezładnie wydostały się z moich ust.

– To skończyłoby się rozwodem – odpowiedział Miłosz, a ja zawtórowałam mu skinieniem, bo wciąż nie mogłam wypowiedzieć słowa. Jagoda i Sławek też zaśmiali się wniebogłosy.

Poznaliśmy się na domówce u Jagody. Tydzień później ona i Sławek wraz z kilkoma zaprzyjaźnionymi parami wybierali się na wycieczkę w góry, którą zaproponowali również nam. Zgodnie podziękowaliśmy. Tak się złożyło, że oboje nienawidziliśmy gór. A nawet nie tyle nienawidziliśmy gór, co odpychała nas estetyka turystów – niezgrabne trekkingowe buty, polarowe bluzy, ortalionowe kurtki i spodnie, opaski na głowy, czapki i przede wszystkim toporne, bezkształtne  plecaki, na których zawsze znajdowało się pełno zaczepów, zamków, rzemyków, rzepów, odblasków i karabińczyków. Odkąd pamiętam, widziałam w tym esencję brzydoty i aseksualności. Szczęśliwie się złożyło, że Miłosz miał tak samo. Można powiedzieć, że nasza miłość zrodziła się z nienawiści do tego samego.

Kończyłam palić, a Miłosz objął mnie w talii i dyskretnie podrapał po brzuchu. To był jasny sygnał, czułam to samo co on. Przyszedł na nas czas.

– Dziękujemy, świetna zabawa – uśmiechnęłam się do Jagody i Sławka. – Musimy spadać.

– My też – odpowiedziała Jagoda. – No bo wiecie, tego…

– Tak, tak, kochanie, wszyscy wiedzą – Sławek pocałował ją w policzek.

– Widzimy się w pracy, pa – uścisnęłyśmy sobie dłonie, a Miłosz i Sławek wymienili kumpelskie pocałunki.

***

Torby z kostiumami zostawiliśmy w przedpokoju i udaliśmy się od razu do ciasnej jadalni. Usiadłam przy stole i zapaliłam papierosa, a Miłosz szukał w lodóweczce posiłku na wieczór. Znalazł dwie zamykane termicznie miseczki, podpisane kolejno: K|BMI= 21,1-22,5 |wieczór oraz M|BMI=20,5-22|wieczór.

– Jestem z ciebie dumna – zaczęłam trochę nieśmiało, nie czułam się dobrze w prawieniu komplementów. Miłosz uśmiechnął się, tak samo jak ja nie umiałam prawić komplementów, tak on nie umiał ich przyjmować.

– Jak ona mogła cię zostawić z takiego powodu? Przecież przeszedłeś dzisiaj samego siebie – urwałam na moment, oczekiwałam, że coś powie. – Byłeś genialny.

– Nie każdy jest taki jak ty – odbił piłeczkę, choć wcale nie chciałam, by wychwalał moje zasługi. – Bycie z dewiantem nie jest łatwe.

­Kiedy rozwijaliśmy naszą znajomość unikał sytuacji, które potencjalnie mogły doprowadzić nas do sexhausu albo na sexdomówkę.

– Czy ja ci się nie podobam? – spytałam go, kiedy kategorycznie odmówił mi seksu. Tłumaczył, że nie miał czasu i musiał załatwić ważne rodzinne sprawy. To tłumaczenie była tak głupie i nieudolne, że nie uwierzyłoby w nie nawet dziecko.

– Podobasz mi się jak cholera! – na ulicy kilka osób odwróciło się w naszą stronę. Powiedział, że mu się podobam, choć jego głos sugerował raczej, że wolałby mnie zabić. Wyczułam w nim też strach – Chodźmy do parku, proszę.

Zgodziłam się.

Opowiedział mi o swoim fetyszu. Kręciło go uprawianie seksu sam na sam z partnerką. Chciał mieć ją tylko dla siebie i być tylko dla niej. Nie dzierżył spojrzeń i śmiechu innych ludzi. W ich towarzystwie był niezdolny do jakiejkolwiek aktywności. Chciał zamknąć drzwi i zasłonić okna, szeptać kobiecie coś do ucha tak cicho, że sam ledwo mógłby to usłyszeć.

­– Pójdziemy na terapię – pocieszyłam go. – Razem to przejdziemy.

Podczas kilkumiesięcznej terapii dowiedzieliśmy się, że fantazje Miłosza brały się z niskiej samooceny i tego, że wstydził się swojej seksualności. Wspólnie z seksuolożką uświadamiałyśmy go o wszystkich jego zaletach. Przede wszystkim musiał pozbyć się poczucia winy, przez które wszystkich swoich problemów upatrywał wewnątrz siebie. Spotkania przynosiły skutki. Poszliśmy do łóżka.

Tak. Zaczęliśmy od bardzo softowych sexhausów. Nasz pierwszy raz zaliczyliśmy w Purple Velvet. W całym mieście nie było bardziej kameralnego miejsca – w dużym salonie stało tylko pięć łóżek oddalonych od siebie o kilka metrów. Najpierw zaproponowałam wspólny wieczór ze znajomą parą, jednak seksuolożka zdecydowanie poleciła Miłoszowi przełamanie barier w towarzystwie obcych osób. Gdyby znajomi zareagowali na jego ograniczenia nieprzychylnie, poczucie winy i niska samoocena mogłyby wrócić.

Nie był to najlepszy seks w moim życiu. A tak właściwie to było kiepsko. Ani razu nie zamknęłam powiek. I właśnie dzięki temu dostałam orgazmu. Patrzyłam w oczy Miłosza, w których strach i poczucie winy ustępowały miejsca satysfakcji, dumie, radości i nadziei. Te oczy cholernie mnie podniecały. Dużo bardziej niż jego asekuracyjne ruchy i penis mięknący w krótkich chwilach zwątpienia.

Z biegiem czasu próbowaliśmy ciekawszych, tematycznych sexhausów: Sandy Beach, Sport Arena, African Jungle… Nie zawsze dochodziliśmy, ale Miłosz stawał się coraz pewniejszym siebie mężczyzną i coraz lepszym kochankiem. Przełamał się w obecności znajomych. Po dwóch latach nie miał już żadnych oporów, a dzisiaj, niemal cztery lata po tym jak wyznał mi swoje problemy, na parkiecie w Saturday Night Disco zobaczyłam definitywny finał jego przemiany.

Wstawił jedzenie do mikrofalówki na dwie minuty. Oparł się tyłem o blat mebli i patrzył na mnie. Był szczęśliwy.

– Zaoferowałam ci pomoc i dałam szansę, ale nie wykorzystałam ich za ciebie – zaciągnęłam się papierosem i wydmuchałam dym. – Sobie to zawdzięczasz. A w zasadzie, to ja ci wiele zawdzięczam, nie mogłabym wyobrazić sobie kogoś lepszego niż ty.

– Dziękuję – patrzył chwilę w milczeniu. – Kocham cię.

– Już myślałam, że tego nie powiesz.

Zaśmialiśmy się oboje głośno. Nasz śmiech przerwał dzwonek mikrofalówki. Zgasiłam papierosa, a Miłosz podał miseczki do stołu.

Niewiele par jadało razem. Moi rodzice do tej pory nie przełamali się, by spojrzeć na siebie podczas wkładania pokarmu do ust, przeżuwania i połykania. My robiliśmy to od niedawna, ucieszyło mnie to, bo było kolejnym dowodem  na przemianę Miłosza. Przełamał swoje lęki, przełamał jedzeniowe tabu. Czasami nawet podnosił wzrok znad miseczki i uśmiechał się, kiedy żułam pokarm. Nie mogliśmy być już ze sobą bliżej.

– Substancje neutralizujące smak – przeczytałam z etykiety na swoim opakowaniu. – Jak myślisz, co to może być?

– Chyba wolę nie wiedzieć, ważne, że się od tego nie świecimy.

– A myślisz, że smak mógłby być przyjemny?

– Co masz na myśli?

– Czy moglibyśmy odczuwać przyjemność z jedzenia? Robić to wspólnie, dla towarzystwa, dla rozrywki, z nudów, w Boże Narodzenie jeść, zamiast płodzić dzieci.

– Chyba nie – odpowiedział krótko i dosadnie, po kilku sekundach rozwinął odpowiedź. – Przecież gdyby tak było, to nie brzydzilibyśmy się jedzenia. Nieprzetworzone produkty muszą być okropne, inaczej cała ludzkość by od tego nie uciekała.

– Czy ja wiem – zaczęłam się głośno zastanawiać. – Przecież to taka sama czynność fizjologiczna jak seks. A seks jest przyjemny. Wydaje mi się, że to tylko kwestia jakiejś dziwnej umowy, którą ludzie zawarli dawno, dawno temu z jakiegoś wymyślonego powodu. Teraz ten powód już pewnie stracił sens, a my dalej tkwimy w tej umowie. Chyba chciałabym spróbować prawdziwego jedzenia.

– Skarbie – Miłosz zaczął się irytować. – Nie chciałabyś, uwierz mi. – Ja już byłem zboczeńcem i dewiantem. Nic przyjemnego, codziennie obserwować swoją inność, nie móc robić tego co inni. Kilka lat pracowałem nad tym, żeby być normalnym. Nie myśl o dziwactwach, one nie są do niczego potrzebne.

– Chyba masz rację – mruknęłam.

W milczeniu dokończyliśmy swoje porcje burej papki, która smakowała jak odrobinę przyprawiona woda. Miłosz zebrał ze stołu puste miseczki i wyrzucił je do śmietnika.

– Idę wypłukać usta, żeby nie czuć tego posmaku – oznajmił i poszedł do łazienki.

Ja posmak po jedzeniu neutralizowałam papierosem. Nigdy nie proponowałam Miłoszowi palenia. Zbyt długo oboje pracowaliśmy nad jego poczuciem wartości, by próbował tej typowo kobiecej przyjemności. Nie chciałam, żeby przez to sam w swoich oczach stał się mniej męski. Zresztą nie przepadałam za facetami, którym zdarzyło się sięgać po fajki, a już szczególnie nienawidziłam kretynów, którzy samych siebie próbowali przekonać, że mają większe jaja niż w rzeczywistości i palili publicznie, bo chcieli pokazać, że niczego się nie wstydzą. Choć naprawdę konkretni faceci, którzy nikomu nie musieli niczego udowadniać i częstowali się fajkami od swoich kobiet, mi nie przeszkadzali. Może jednak mógłby teraz spróbować? Nie, pomyślałam, mam lepszy pomysł.

– Idę się walnąć chwilę na łóżko – usłyszałam jego głos z przedpokoju. – Zagramy w coś, czy wolisz film?

– Chyba film – odkrzyknęłam bez namysłu. Nie chciałam ani grać, ani niczego oglądać.

Zgasiłam fajkę w połowie, chciałam iść prosto do sypialni, ale pomyślałam, że może warto wypłukać usta z ewentualnych resztek jedzenia.

Metamorfoza Miłosza dopełniła się. Nadszedł czas, by bez obaw spełnić jego fantazje.

***

Cały dzień próbowałam napisać sensowną reklamę dla sieci prywatnych przychodni pediatrycznych. Mijała szósta godzina pracy, a ja nie zrobiłam w zasadzie nic. W popielniczce urósł mały jeż.

Nadciąga sezon grypowy… Nie, to bez sensu. Każda reklama się tak zaczyna. Twoi dziecko boi się lekarza?… Niby co to ma reklamować? Do bani. Nie wiem, po prostu nie wiem. Wiadomość na Skypie, kolejny rozpraszacz.

hej Felicja

przyjdź do mojego biura asap

plz

Jagoda. Nie widziałam jej jeszcze po tygodniu wolnego. Zapewne siedziała i planowała nam pracę na kolejny miesiąc, jak zwykle uwinęła się szybko i resztę dnia będzie zabijała czas tak umiejętnie, jak nie umiał nikt inny.

Ze względu na naszą przyjaźń, o której wszyscy wiedzieli, mimo że starałyśmy się zachowywać jak przełożona i podopieczna, dostałam najlepsze miejsce w open space. Siedziałam tyłem do szklanej ściany na samym końcu dużej przestrzeni. Obok mnie nie siedział nikt. Jednak żeby wspiąć się po schodach i dostać się do działu zarządzania, musiałam przejść dobrych kilkadziesiąt metrów, minąć siedem wygodnych i kolorowych sof, koedukacyjne kible, kilka palm w doniczkach, biblioteczkę z branżową prasą i literaturą, a i zawsze napatoczyła się przynajmniej jedna gimnastyczna piłka, którą mogłam z przyjemnością i dla zabawy kopnąć.

Pierwszy raz szklane drzwi do biura Jagody były zasłonięte roletą. Kiedy weszłam, od razu zobaczyłam, że na jej twarzy maluje się podniecenie. Miałam dziwne przeczucie, że nie wiąże się ono w żaden sposób z pracą.

– Siadaj, siadaj – ponagliła mnie szeptem i wyciągnęła w moją stronę paczkę fajek. Poczęstowałam się. Usiadłam na workowym fotelu, a Jagoda zamknęła drzwi na zasuwkę.

– Spotkałam się wczoraj z tym podróżnikiem, któremu robimy social media. Romek prowadzi mu fejsa i insta, kojarzysz?

– Tak, tak – przytaknęłam i wciąż patrzyłam na nią pytająco.

– Podpisaliśmy nową umowę, zwiększyliśmy nieco zakres działań – mówiła jak gdyby myślała o czymś kompletnie innym. – Ale nie o tym chciałam pogadać.

Zgasiła fajkę i sięgnęła po plastikowe puzderko, które leżało obok jej siedziska, a którego wcześniej nie zauważyłam. Kiedy je otworzyła, poczułam nieco zgniły, ale słodki zapach. Domyśliłam się, co było w środku.

– Powąchaj – podsunęła mi puzderko pod nos. W przegródkach znajdowały się suszone owoce i różne rodzaje orzechów. Jeszcze raz głęboko pociągnęłam nosem. Woń była dziwna, ale kusząca.

Jagoda chwyciła kawałek suszonego mango i włożyła sobie do ust. Nie wiem, skąd potrafiłam nazwać każdy przysmak. Były tam mango i banany, migdały, orzechy brazylijskie i pistacje. Jeszcze raz podsunęła mi puzderko. Wzięłam kawałek banana, musnęłam końcem języka, zrobiło mi się ciepło, przyjemnie, radośnie, włożyłam do ust, poczułam słodycz, dobro, podniecenie.

Spróbowałam wszystkiego. Na chwilę zapomniałam, gdzie jestem, że naprzeciwko mnie siedzi moja kierowniczka i przyjaciółka, że w godzinach pracy robimy po kryjomu coś, co z niewiadomych powodów obrzydza prawie całą ludzkość, przez co skrajni konserwatyści mogliby posądzić nas o deprawowanie i gorszenie społeczeństwa. Ale przecież Jagoda też jadła, też wkładała sobie owoce i orzechy do ust, ruszała nimi, gryząc i przeżuwając pokarm, jej też usta stały się wilgotne. A ja kompletnie nie zwracałam na to uwagi. W ogóle mi to nie przeszkadzało. Poczułam, że mój żołądek jest pełny. To też było przyjemne.

Jagoda spojrzała na mnie i uśmiechnęła się szeroko.

– I jak?

– To jest… – nie potrafiłam się wysłowić, najzwyczajniej w świecie zabrakło mi słów. – Dlaczego to jest tabu? Dlaczego ludzie się tego brzydzą?

– Nikt się tego nie brzydzi – mówiła łagodnie i tak samo łagodnie na mnie patrzyła. – Brzydziło cię to do tej pory?

– No… – byłam kompletnie zmieszana. – Tak… tak mi się wydaje.

– Przecież ty nigdy nic nie jadłaś. Ty nigdy nie widziałaś człowieka, który je.

Słuchałam jej, szukając kontrargumentu. Nie miałam go, a Jagoda doskonale wiedziała, że go nie znajdę.

– Żyjemy w takim paradygmacie. Ktoś to kiedyś wymyślił, wpoił całej reszcie – powiedziała dokładnie to samo, co przed tygodniem ja mówiłam Miłoszowi. W przeciwieństwie do mnie wierzyła w te słowa. Ja tylko chciałam lekko sprowokować swojego konserwatywnego, ostrożnego męża. Jagoda przeszła do czynów.

– A jak się bzykasz przy innych, to nie jest obrzydliwe? – nie oczekiwała odpowiedzi. – Jak facet spuszcza ci się na twarz, nie trafia i obryzguje plecy laski na łóżku obok, to nie jest obrzydliwe? Jaskiniowcy nie mieli substancji neutralizujących smak, jedli owoce, mięso, korzenie, nie przetwarzali tego w taki sposób jak my dzisiaj. Ale może zapal fajkę, żeby nie było czuć z ust jedzenia. Niech nie wiedzą, co robiłyśmy. Na razie.

Na razie. Co ci siedzi w głowie, dziewczyno, pomyślałam. Wzięłam od niej papierosa, po jedzeniu był jeszcze smaczniejszy.

– Wiesz, tydzień temu mówiłam Miłoszowi to samo. Dokładnie to samo.

– No widzisz! Może weźmiesz trochę dla niego? – ucieszyła się, że nie musiała ze mną walczyć, że szybko przyjęłam jej argumenty, że jedzenie mi się spodobało.

– To akurat nienajlepszy pomysł.

– Bo?

– Nie jest między nami najlepiej.

– To dlatego przez cały dzień prawie nic nie zrobiłaś – zaczęła, jak gdyby miała spytać, ale skończyła twierdząco.

I opowiedziałam jej o tym, jak kochaliśmy się w domu po powrocie z Saturday Night Disco. Jak odważyłam się na ten krok, bo chciałam podziękować Miłoszowi za wspaniały wieczór, za najlepszy seks, jaki kiedykolwiek miałam, za drogę, którą pokonał przez cztery ostatnie lata. Bo wierzyłam, że nic już nie przywróci demonów z przeszłości, że spełnianie od czasu do czasu jego skrytych fantazji nie będzie przeszkadzało nam w normalnym kochaniu się.

A było wtedy cudownie. Jego ekscytacja podniecała mnie najbardziej. Czułam ją. Wyrzucał z wnętrza kilkunastoletniego chłopca, który zdał sobie sprawę, że jego seksualność jest inna, który nigdy nie rozmawiał o tym ze swoim ojcem, którego koledzy wyczuli jego odmienność i wyśmiewali, odtrącili, wykluczyli ze wspólnych zabaw. Ten chłopiec zmieniał się w bestię. W pewnego siebie samca, który dominuje nad samicą. Który płodzi potomstwo.

Dalej opowiedziałam jej o naszym tygodniu nad morzem. O beznadziejnej jesiennej pogodzie, która wreszcie zakończyła upalne lato, o tym jak Miłosz poczuł się pewnie, jak zaczął wykorzystywać moją naiwność i coraz częściej zaciągać mnie do łóżka w domu bez żadnego sympatycznego towarzystwa, jak ponownie unikał sexhausów, tym razem nie ze wstydu, ale perfidnie, egoistycznie, nie licząc się z moimi potrzebami. Palec mu nie wystarczył, szarpał coraz mocniej za ramię.

Opowiedziałam Jagodzie o tym, jak dopadło mnie poczucie winy, że przez jeden spontaniczny, nieprzemyślany krok w tydzień moje szczęśliwe życie zatoczyło półkole i zawisło na włosku, a mężczyzna, z którym łączyło mnie coś niezrozumiałego, jakiś kosmos, jakaś energia, zaczął traktować mnie jak lalkę bez uczuć, emocji i potrzeb.

Sięgnęłam po kolejną fajkę.

– Jesteś w ciąży – zwróciła mi uwagę.

– To ostatnia, obiecuję.

– Chcesz urodzić ?– zaskoczyła mnie jeszcze bardziej niż puzderkiem pełnym suszonych owoców i orzechów.

– Nie wiem, czego chcę. Po ostatnim tygodniu i po dzisiejszym dniu, naprawdę nie wiem.

***

Poroniłam. Przez stres, papierosy i brak miłości Miłosza. Nawet nie wiedział, że zaszłam w ciążę. Stałam się dla niego uciążliwa, a skoro ja byłam balastem, to jak potraktowałby dziecko? Jak worek z piaskiem, który odwiązuje się od kosza balonu, by wznieść się wyżej?

W zasadzie się nie widywaliśmy. Kiedy zamykał swój ślusarski zakład, wsiadał na rower albo szedł na basen, siłownię lub squasha. Kiedyś robił to rekreacyjnie, dla przyjemności. Teraz angażował się w niemal wyczynowy wysiłek. Wracał do domu, brał prysznic i włączał filmy, których zwykle nie oglądał do końca, bo fizycznie opadał z sił. Zasypiał.

– Może gdzieś wyskoczymy? – spytałam pewnego listopadowego dnia, kiedy Miłosz wyjątkowo zrobił w domu tylko kilkanaście ćwiczeń na własnej masie.

– Patrz, jaka jest pogoda – odpowiedział, nie odwracając wzroku od ekranu komputera, na którym leciał „Creed II”. – Możemy przecież zostać w domu.

– Kiedy ostatnio pomyślałeś o mnie? –zapytałam łamiącym się głosem i ze łzami w oczach.

– Przez cztery lata myślałem o tobie! – podniósł głos i wreszcie oderwał wzrok od filmu. – Wpajałaś mi w tym czasie, że chcesz mi pomóc, a w rzeczywistości chodziło ci jednie o to, by bzykać się w towarzystwie swoich znajomych, szczególnie tej nieszczęsnej Jagódki! Dziwne, nagle okazało się, że możemy robić to w domu!

– Więc uważasz, że chodzi mi tylko o seks? – już płakałam. – Kiedy ostatni raz razem coś oglądaliśmy, graliśmy w planszówki, byliśmy na spacerze, odwiedziliśmy rodziców moich czy twoich? Miłosz, my żyjemy całkiem osobno.

– I może właśnie tak powinno zostać – mruknął i wyszedł z pokoju.

– Co… co masz na myśli?

Zamiast odpowiedzi usłyszałam, jak trzasnął wejściowymi drzwiami.

***

Rozwiedliśmy się w połowie grudnia. Do tej pory Miłosz mieszkał u swoich rodziców. Nasze mieszkanie stało puste, ja też nie miałam ochoty spędzać w nim czasu.

– Myślałam, że w tym roku na święta postaracie się o dziecko – usłyszałam głos mamy, która bez najmniejszego choćby dźwięku otworzyła drzwi do mojego starego pokoju. Leżałam i paliłam, patrząc się w sufit.

– Mamo, proszę cię, chociaż ty nie rób mi wyrzutów.

– Dziecko, mówiłam ci tyle razy, bez dziwactw w życiu. One nie są do niczego potrzebne.

A więc nawet rodzona matka obwiniała mnie o rozpad mojego małżeństwa. Po tym jak zaakceptowałam mężczyznę, który miał ujemną samoocenę, a swoją seksualnością odbiegał od normatywności przynajmniej ponadprzeciętnie; po tym jak przez lata wspierałam go w przełamaniu się; po tym przy mnie stał się pewnym siebie człowiekiem, podziwianym przez przyjaciół mężczyzną i wreszcie wspaniałym mężem i kochankiem.

– Co ty robisz? – warknęła mi zza pleców jakieś dwadzieścia lat wcześniej. Przez całe życie zaskakiwała mnie, pojawiając się bezszelestnie w najmniej spodziewanym momencie. Stała nade mną z papierosem, a jej czoło marszczyło się w złości.

– Uczę się wiersza na konkurs recytatorski – w odpowiedziałam głosikiem, który w ciągu sekundy stracił moc i głębię.

– Zostaw te bzdury – warknęła. – Zdaje się, że masz jutro sprawdzian z przyrody.

– Ale mamo – krzyknęłam żałośnie. – Ja nie potrzebuję szóstki z przyrody. Chcę mieć dobre oceny z polskiego i angielskiego, i z muzyki, i z plastyki, i mówić wiersze, i występować w przedstawieniach. A później pójść na studia i zostać nauczycielką polskiego, a może aktorką i pisarką.

– Felicja dość! Ty jesteś normalnym, porządnym dzieckiem. A normalne i porządne się uczą. I koniec tych bzdur!

Wyrwała mi z ręki książkę z wierszami i trzasnęła drzwiami od pokoju. Rozpłakałam się.

– Mamo… – załkałam i patrzyłam na podstarzałą już kobietę, która wyglądała dokładnie tak samego, jak tamtego dnia, kiedy zabrała mi książkę z wierszami. Nie oddała jej do dzisiaj.

Pomimo podobnych upokorzeń, jakich doznawałam przez matkę przez ponad trzydzieści lat, nadal nie mogłam uwierzyć, w jej słowa. Miałam tego dość. Wobec Miłosza czułam żal, zawód i rozczarowanie. Ale do niej żywiłam już tylko nienawiść. W jej przypływie zmieniłam ton głosu.

– Proszę cię, wyjdź stąd na chwilę –syknęłam przez zaciśnięte zęby.

– Nie rozkazuj mi w moim domu.

– Właśnie zamierzam opuścić twój dom i ciebie raz na zawsze – chyba pierwszy raz w życiu mówiłam coś do niej i patrzyłam prosto w oczy. Wsadziłam fajkę do ust i zaczęłam zbierać swoje rzeczy.

– Tak mi się odwdzięczasz?

– Za co?! – w apogeum nerwów stłamsiłam do połowy wypalonego papierosa w popielniczce. – Za lata upokorzeń, ograniczania, tresowania na swoją lalkę?

– Jak śmiesz? – nie mogła uwierzyć w to, co słyszała.

Chwyciłam torbę i ruszyłam w stronę drzwi, matka stała na środku pokoju, bez wahania odsunęłam ją na bok, wzięłam resztę swoich rzeczy z łazienki, założyłam kozaki, narzuciłam na siebie płaszcz. Przy wyjściowych drzwiach odwróciłam się w stronę matki.

– Byłam w ciąży. Poroniłam.

Gdy żuchwa jej opadła, poczułam satysfakcję. Wyszłam.

Szłam szybkim marszem. Tak samo rozczarowana i wściekła jak za każdym razem, kiedy musiałam wymyślać kolejne kłamstwo, dlaczego nie mogę zagrać w przedstawieniu, bo ona nie chciała uszyć albo kupić mi kostiumu; kiedy wiedziałam, że na przerwach będę wysłuchiwać , jak moje koleżanki opowiadają sobie wrażenia z wczorajszej zabawy na podwórku, a ja musiałam wkuwać przyrodę; kiedy wymyślałam, jak unikać w szkole chłopaka, któremu się podobałam, bo było mi wstyd, że znowu odmówiłam mu spaceru z powodu fanaberii mojej matki.

Drogi tramwajem nie pamiętam. Ocknęłam się dopiero, kiedy zobaczyłam, że w naszym mieszkaniu świeci się światło. Miłosz był w środku.

­– Co tu robisz? – spytałam na powitanie.

– Przyszedłem po resztę swoich rzeczy.

– Okej.

Rzuciłam torbę na podłogę obok swojego łóżka, usiadłam oparta o ścianę i zapaliłam papierosa.

– Długo ci to zajmie? – niecierpliwiłam się. Chciałam zostać sama.

– To nasz ostatni wspólny wieczór, może spędzimy go w milszej atmosferze – stanął oparty ramieniem o framugę. Jego sylwetka nigdy nie była tak wysportowana. Pociągał mnie.

– Nasz ostatni wspólny wieczór był… – urwałam na chwilę. – Był już dawno temu.

– Więc zrozumiałaś.

– Tak, zrozumiałam wszystko. Mam nadzieję, że ty też.

***

Hej, wychodzę do urzędu. Odrobię to popołudniem. Wracam za godzinę. Napisałam do Jagody na Skypie.

Ok, powodzenia 😉

Miałam wrażenie, że dokładnie tak samo wyglądała nasza rozmowa, kiedy wychodziłam z pracy, by wziąć z Miłoszem ślub. Uśpiłam komputer, droga przez open space wydała mi się niekończącym się koszmarem, rozciągającym się w nieskończoność korytarzem rodem ze starego horroru. Kiedy wreszcie wyszłam z biurowca, uderzył mnie chłód potęgowany wilgocią. Mimo wszystko był przyjemny. Do urzędu nie było daleko, przeszłam się. Zajęło mi to wieczność.

W poczekalni siedział już Miłosz, przed nami były jeszcze dwie pary. Zerkałam to na niego, to na drzwi do biura ślubów, gdzie dwa lata wcześniej mniej więcej o tej samej porze i chyba nawet też w poniedziałek podpisywaliśmy przysięgę małżeńską. Wtedy zajęło to pięć minut.

– Dlaczego nie powiedziałaś mi o ciąży? – odezwał się, gdy do biura rozwodów weszło ostatnie jeszcze-małżeństwo. Kochana mamusia nie omieszkała z nim porozmawiać.

– Nie wykazywałeś zainteresowania nawet mną.

– Nie uważasz, że jednak powinienem był wiedzieć?

W tym momencie drzwi od biura rozwodów otworzyły się. Urzędnik poprosił Felicję i Miłosza Kismetów.

– Dzień dobry państwu. Wszystkie dokumenty są przygotowane. Jak widzę w systemie, koszty operacyjne oraz kara rozwodowa zostały już opłacone – zza ekranu komputera beznamiętnie recytował boleśnie wychudzony, chyba młodszy od nas urzędnik.

– Dla formalności muszę zapytać, czy są państwo zdecydowani zakończyć związek małżeński zawarty szóstego czerwca przed dwoma laty?

– Tak – Miłosz zareagował na pytanie jak paszcza krokodyla na dotknięcie jednego z zębów. Urzędnik popatrzył na mnie pytająco. Odniosłam wrażenie, że gdybym powiedziała „nie”, nie wiedziałby, co zrobić.

– Tak – zaskrzeczałam jak chłopiec przechodzący mutację.

– Proszę złożyć podpisy pod oświadczeniem.

Było po wszystkim.

***

PKP, czyli praca, kino, papierosy. Do połowy stycznia nie zajmowałam się niczym innym. Podobno każdego roku na całym świecie powstaje około ośmiu tysięcy filmów, więc nie martwiłam się o to, że kiedykolwiek zabraknie mi pozycji do obejrzenia. Kiedy w świąteczno-noworoczny szał wreszcie opadł, Jagoda zainteresowała się nieco bardziej tym, jak sobie radzę.

– Nie szukaj filmów na ten weekend – powiedziała, kiedy w czwartkowe popołudnie spotkałyśmy się na schodach w firmie. – Spakuj się, wyjeżdżamy na dwa dni.

– Dokąd? – nie protestowałam, tak bardzo chciałam znaleźć się w innym miejscu niż mój pokój lub biuro. Przyjęłam to jak zbawienie, raczej się nie cieszyłam, po prostu na chwilę wynurzyłam się spod wody i bez namysłu wzięłam haust powietrza.

– Do stolicy, jedziemy zaraz po pracy. Przyjdź jutro z walizką.

– Dzięki – uśmiechnęłam się. – O więcej nie pytam.

– Muszę wracać, mam jeszcze trochę do zrobienia – pożegnała się i odwróciła.

Dopiero wtedy zauważyłam, że Jagoda wyraźnie przytyła. Czyżby w wigilię udało jej się zajść ze Sławkiem w ciążę? Nie, to za krótko, by po było po niej cokolwiek widać. A może ona… wcale bym się nie zdziwiła.

***

Z głównej ulicy weszłyśmy przez bramę w podwórko otoczone z każdej strony kamienicami. Znałam to miejsce z prasy i opowieści znajomych – znajdowała się tam legendarna klubokawiarnia, w której przynajmniej od siedemdziesięciu lat toczyły się zażarte dyskusje artystycznej bohemy na temat wszystkich gałęzi sztuki. I rzeczywiście na całym podwórku stały grupy dziwacznie ubranych ludzi, którzy toczyli zażarte dyskusje. Od razu zwróciłam uwagę na to, że oprócz kobiet palili też wszyscy mężczyźni, większość trzymała w wolnej ręce drinka, a niektórzy coś przekąszali. Jedzenie i alkohol były tabu, ale nie były zakazane.

– Tędy – Jagoda pociągnęła mnie za rękę. Trochę rozczarowałam się tym, że nie prowadzi mnie do klubu, ale do odrapanych drzwi, nad którymi nie znajdowała się żaden szyld, a okna zasłaniały ciemnoszare rolety.

Gdy weszłyśmy do środka, w pierwszej kolejności uderzył mnie dziwny zapach, jakby mieszanka wszystkich zapachów z całego świata. Szybko domyśliłam się, dokąd weszłyśmy. To był detaliczny sklep z jedzeniem, bodaj jeden z trzech w całym kraju.

Przeskanowałam wzrokiem cały sklep, dojrzałam to, czego szukałam, co znałam i pozwoliło mi poczuć się nieco bezpieczniej – suszone owoce i orzechy. Były w nim lodówki z mrożonym mięsem oraz rybami; pachnące ziemią warzywa; połyskujące owoce; pieczywo, którego woń była niemal narkotyczna; produkty zbożowe, ryże, kasze, płatki; sery które nieco trąciły, jednak intrygowały; torebki z przyprawami; słodkie i słone przekąski, i wiele innych produktów, o których nigdy wcześniej nie słyszałam, które musiały pochodzić z innych części świata.

Ślina wypełniła mi usta, w brzuchu zaburczało, poczułam to samo podniecenie, które owładnęło mną, gdy po raz pierwszy spróbowałam prawdziwego jedzenia w biurze Jagody.

– Felicjo – Jagoda zbudziła mnie z transu. – Oto nasza przyszłość.

– Co masz na myśli?

– Taki sam sklep otworzymy w naszym mieście – oznajmiła. – Jeśli dobrze pójdzie, to już za rok.

Do wynajętego mieszkania zaniosłyśmy po dwie pełne torby jedzenia. Ludzie na ulicy patrzyli na nas nienawistnie. W większości domyślali się, co niesiemy w torbach, a kilka dodatkowych kilogramów pod skórą Jagody rozwiewało ewentualne wątpliwości. Usłyszałyśmy kilka prychnięć, a nawet wyzwisk.

– To zostaw – wyrwała mi z ręki tabliczkę czekolady. – Czekolada jest na deser.

– Deser?

– Zaraz się przekonasz – odpowiedziała tajemniczo. – Najprzyjemniejsza rzecz w całym kosmosie.

Zjadłyśmy kanapki. Kruche i pachnące pieczywo posmarowałyśmy masłem, które dodało mu delikatności. Na nim położyłyśmy żółty ser, który przykryłyśmy pomidorami i rzodkiewką, i posypałyśmy zielonym szczypiorkiem. Czułam, że odlatuję. Oblizywałam wargi i palce, nie chciałam, by zmarnowała się choćby odrobina smaku.

– To wszystko pochodzi z natury – zaczęła, jakby chciała przeprowadzić wykład. – Tak samo jak my. Masło i ser robi się z mleka, warzywa rosną ku słońcu, dojrzewają. Jeśli ich nie zjemy, opadną i zgniją.

– To chore – zaczęłam niefortunnym określeniem, bo Jagoda spojrzała na mnie z lekkim rozczarowaniem. – To chore, że tego unikamy.

– Widzisz, nie do końca tak jest.

I opowiedziała mi o tym, że jedzenie jest absolutnym tabu jedynie miastach. Tylko tam pseudonowocześni ludzie unikają spożywania prawdziwych posiłków, bo wydaje im się, że wymknęli się naturze spod kontroli, że nie zasługują na to, aby babrać się w brudzie, jaki pochodzi z przyrody, że sami będą od teraz kontrolować ewolucję. Mieszkańcy wsi hodowali zwierzęta, uprawiali warzywa, a co niektórzy posiadali sady pełne owocowych drzew. Ci, którzy mieszkali blisko lasu, zbierali grzyby, pomorzanie łowili ryby, smażyli je i wędzili. Powiedziałam jej o tym, że kilka miesięcy wcześniej byłam nad morzem z Miłoszem i nie widzieliśmy, by ktokolwiek coś jadł.

– Po pierwsze byliście w kurorcie, który ma spełniać oczekiwania takich jak my mieszczuchów. Po drugie, byłaś tam ze swoim mężem, który, założę się, że wiedział, jak unikać miejsc z jedzeniem.

– No a co z tym? – złośliwie uszczypnęłam ją w lekko odstający brzuszek.

– Tak się dzieje, kiedy przeginasz, trzeba jeść rozsądnie i przyzwyczaić organizm. Zaraz też ci przybędzie tu i ówdzie – pogroziła mi palcem. – A teraz deser.

Otworzyła tabliczkę słodkiej czekolady. Wzięłam w palce kostkę i już sam jej dotyk był podniecający. Kiedy dotknęłam ją językiem, po moim ciele rozlała się fala słodyczy, która nie wiedzieć czemu sprawiał najczystszą na świecie radość.

Poczułam się pełna. Chociaż nie spróbowałam jeszcze wszystkiego, wiedziałam, że już nic nie przejdzie mi przez gardło. Sięgnęłam po paczkę fajek. Jagoda zrobiła to samo.

– To ostatnia paczka – powiedziała. – I moja, i twoja.

– Czy ty chcesz cały świat odwrócić do góry nogami? – zapytała i głęboko się zaciągnęłam. – Jak ja mam znaleźć faceta, kiedy nie będę palić?

– Znajdziesz. Po prostu szukaj faceta, który się ciebie nie boi. I nie boi się świata. Mój mąż kocha obżartuszkę.

W paczce zostały cztery papierosy. Wiedziałam, że ze smakiem wypalę je jeszcze tego wieczoru. Jednocześnie czułam, że nie będzie mi ich brakować, tak samo jak dotychczasowego życia.

Leave a reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *